Słońce chyliło się ku zachodowi. Postanowiłam wyjść z groty i przespacerować się w promieniach zachodzącej gwiazdy. Zawsze lubiłam ten zwiastun nocy. Zachód oznajmiał, że niedługo zapadnie całkowity mrok i tylko księżyc będzie mógł mnie widzieć. Szłam bezszelestnie po skale, gdy zaczął padać deszcz. Zdziwiłam się. Mimo, że lało jak z cebra ja szłam dalej i nie zważałam na powoli pochłaniające mnie zimno spowodowane przemokniętym futrem. W końcu, gdy dotarłam do miejsca, z którego mogłam oglądać Słońce kładące się spać i tylko promienie wydzierały się zza osłaniających gwiazdę obłoków, usiadłam i zaczęłam myśleć nad swoim życiem. Po chwili stwierdziłam, że jestem po prostu beznadziejna. Mam watahę, która próbuje mi dać poczucie rodzinnego ciepła, a ja to odrzucam. Zaczynała mi już doskwierać samotność. Mimo, że lubiłam być sama, bo wtedy nie musiałam do nikogo mówić, czasem chciałam z kimś porozmawiać, chociażby o pogodzie.
Nagle usłyszałam za sobą cichy szmer. Obróciłam się i zobaczyłam członka mojej watahy, co trochę mnie uspokoiło, ale nie do końca...
< Ktoś dokończy???>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz